niedziela, 10 grudnia 2006

Wojna

Od Zdjęcia rodzi...
Sypki, żółty piasek starodawnego traktu carskiego stał się doskonałą drogą dla czołgów i samochodów wypełnionych żołnierzami. Kolumny niemieckie sunęły na wschód dniem i nocą. Ojciec opowiadał, że od strony Niemna w kierunku wsi Orciuchy równolegle jechały dwie, a czasami nawet trzy szeregi tych pojazdów. Ziemia dudniła pod ciężkimi czołgami, w powietrzu unosiły się tumany kurzu. Przeraźliwy jazgot gąsienic, ryk potężnych silników i radosny śpiew żołnierzy, niezaznawszych porażki, docierały do obu odległych krańców wsi.


Mieszkańcy zdumieni i przerażeni stali w milczeniu przy drodze. Najstarsze, posiwiałe głowy próbowały zgadnąć czy to, co widzą na własne oczy jest urzeczywistnianiem przepowiedni o bliskim końcu świata, czy rozpoczyna się najazd nowej potęgi, której będą musieli podporządkować się tak, jak nie całe dwa lata temu podporządkowali się potędze głodnej, stalinowskiej armii?
Wkraczający do wioski Niemcy bez żadnej litości podpalali domy zamieszkałe przez rodziny żydowskie. W tym okresie po raz pierwszy Stołpce spłonęły w poważnym stopniu. Wyróżnikiem, że dom nie jest żydowski miała być ikona lub inny obraz wywieszony na budynku od strony frontowej.
Piaszczystą ulicą naszej wsi szedł niemiecki żołnierz, przyglądał się poszczególnym zabudowaniom. Wszędzie na drewnianych, szarych ścianach od strony ulicy widział ikonę lub inny obraz. Raptem nie spodobał się mu jeden z najładniejszych domów po prawej stronie drogi. Nie spostrzegł tam żadnej ikony. Wreszcie nadarza się okazja. Pozbędzie się przynajmniej jednego ładunku, nadmiernie obciążającego żołnierski pas. Po chwili dom miał stanąć w płomieniach. Tym razem również mieliśmy szczęście. W pobliżu znajdował się ojciec. Podbiegł do Niemca, próbując go powstrzymać, próbując uratować nasz dom. Zawiedziony młody Niemiec twierdził, że nie widzi żadnego świętego obrazu, żadnej ikony, a więc jest to dom żydowski i należy go spalić.
Ojcu udało się swój dom uratować. Płomienie zatrzymał mały obrazek zawieszony na ścianie. Powinien pozostać rodzinną pamiątką dla następnych pokoleń.
Stołpce w okresie przedwojennym były miastem na wpół żydowskim. Już na początku wojny Niemcy zgromadzili ich w getcie, a następnie wymordowali. Uratowali się jedynie ci, którzy zdołali wcześniej uciec i gdzieś się ukryć. Gdzie znajdowało się getto, dokładnie nie wiem. Jeżeli dobrze pamiętam opowieści ojca, to utworzono go na rozległym terenie przedwojennej rzeźni, znajdującej się za rozwidleniem dróg w kierunku Okińczyc i wsi Orciuchy.
Nie wiem gdzie pochowano rozstrzelanych i zagazowanych Żydów z naszego miasteczka. Widziałem natomiast poszarzały drewniany krzyż, ustawiony w sypkim piasku na środku szerokiego, carskiego traktu z Okińczyc do wsi Orciuchy. Z tamtego miejsca, z ostatniego łagodnego stoku otwierała się panorama z widokiem na szare strzechy wiejskich chat. Krzyż pełnił wartę nad pojedynczą, samotną mogiłą, tam gdzie ostre kule niemieckiego żołnierza przerwały życie młodej, niewinnej matki i jej małego dziecka.
Szokująca informacja przekazana przez ojca w ciepły letni dzień, gdy szliśmy razem do tamtej wsi, uruchomiła dziecięcą wyobraźnię. W moich oczach, z całą jaskrawością stanęła przerażająca scena. Wyobraziłem sobie ich śmierć w tak samo słoneczny, cichy poranek. Zobaczyłem szczęśliwą mamę w kolorowej, letniej sukience z krótkim rękawem, delikatnie osłaniającym opalone ramiona. Obok małe, uśmiechnięte dziecko. Trzymając się lekko za ręce, radośnie, w podskokach wracali do domu.
Stanęli nagle, gdy na żółty piasek spokojnej, szerokiej drogi, jak złowrogi, szary gad wśliznął się długi cień żołnierza najeźdźcy. Bezlitosne łapska zsunęły stalowy karabin z ramienia, skierowały czarny otwór lufy na bezbronną kobietę i nic nie rozumiejące dziecko. Przerażona mama w ostatnich gestach rozpaczy gołymi rękoma zasłaniała malutkiego syna, przytulała do siebie. Małe niewinne dziecko, jeszcze nic nie rozumiejąc, wciąż uśmiechało się do słońca, zieleni wysokiego lasu i do czystego powietrza, przepełnionego poranną rosą.
Nieoczekiwany strzał odbił się głośnym echem od spokojnego lasu. Urwało się kukanie pobliskiej kukułki, ugięły się kolana młodej matki. Z drętwiejących rąk wysunęło się bezradne dziecko, a jego nagły płacz został przerwany drugim celnym strzałem.
Uzupełniając swoją krótka wypowiedź, ojciec dodał, że mieszkańcy pobliskich domów na polecenie żołnierza i pod jego nadzorem, zostali zmuszeni do natychmiastowego pochowania matki i dziecka w tym miejscu, gdzie zostali zastrzeleni. Jeszcze bardziej przerażony wyobraziłem, jak na środku szerokiej drogi powstał głęboki dół. Na samym dnie delikatnie położono młodą mamę, a na jej nieruchome piersi ułożono tego, którego swoimi rękoma od niemieckiej kuli nie zdołała osłonić. Piasek ostrożnie spychany z powrotem był jeszcze wilgotny i ciężko układał się coraz grubszą warstwą na nieruchomych ciałach, przytłaczał swoim ciężarem.

Moje najdawniejsze wspomnienia z dzieciństwa nie są miłe ani przyjemne, a dotyczą dziwnych, strasznych snów niezwiązanych w żaden sposób z wojną. Nie wiem, jaka była ich przyczyna. Może to następstwa nerwowych przeżyć mamy z pamiętnej gonitwy do Stołpiec, do transportu po brata? Może efekt koszmarnej nocy i nieproszonej wizyty NKWD? A może niewygodne łóżeczko lub nadmierne ciemności w sypialni?
Pamiętam, że coś mi się śniło, a następnie pojawiały dziwne, szare halucynacje. Przeraźliwie wystraszony budziłem się z głośnym płaczem. Obudzeni rodzice wstawali natychmiast. Słyszałem troskliwe głosy, za moment byłem na czyichś rękach. W następnej chwili przerażająca ciemność się rozpraszała. To światło malutkiej zapałki zapalonej drżącą ręką mamy lub ojca. Płomień przeniesiony do lampy usuwał ostatecznie straszną ciemność nocy. Groza przerażającego snu oddalała się. Otwierałem załzawione oczy. Przerywałem płacz. Spokojny głos rodziców i bezpieczna osłona płynąca z rąk, którymi byłem przytulany powodowały, że uspokajałem się.
Noszony byłem przez ojca nie tylko podczas nieoczekiwanego przebudzania się i płaczu w środku nocy. Pamiętam ciche, spokojne wieczory, kiedy szeroki płomień lampy naftowej zawieszonej na ścianie rozpraszał mrok. Znajdowałem się wtedy bardzo wysoko na barkach ojca lub na głowie, jak on to określał. W pewnym momencie ojciec przerywał milczenie i zaczynał śpiewać:
„Kiedy ranne wstają zorze... ” Ojciec maszerował z pokoju do kuchni i z powrotem, a ja głową i uniesionymi rękoma, prawie sięgałem do wysokich belek sufitu. W tym czasie słyszałem inną zwrotkę:

„Serdeczna matko, opiekunko ludzi...”

Kolejność ta powtarzała się chyba za każdym razem i chyba za każdym razem na zakończenie z ust ojca, maszerującego po naszej dużej kuchni, słyszałem słowa:

„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...

Słyszałem ponaglenie o wspólny, głośny śpiew. Widziałem mamę radośnie uśmiechniętą, wsłuchującą się w dobrze znany, lekko fałszujący śpiew męża i mój, spływający spod samego sufitu, powtarzający tę samą zwrotkę:

„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...”

Niestety, w tym czasie zabawy i śpiewy odbywały się już tylko ze mną. Pierwszy syn, którego matka tak bardzo kochała, odszedł z tego świata przed czasem. Ukochane, pierworodne dziecko zawsze wesołe i zdrowe nagle stało się osowiałe, płaczące. Rosła temperatura. Lekarz przywieziony do domu zbadał malucha i spokojnie stwierdził, że nic strasznego się nie stało, że to rozbolał brzuszek. Dał jakieś tabletki zapewniając, że do następnego dnia wszystko będzie w porządku, dziecko wyzdrowieje. Tabletki nie pomogły. Temperatura nie spadła, a mały Edek, tracił przytomność i jak ryba wyciągnięta z wody na suchy brzeg, ledwo łapał powietrze. Podobne objawy nieznanej choroby rodzice zauważyli również u młodszego synka, to znaczy u mnie. Przestałem się bawić. Wkrótce zacząłem gorączkować.
Bezradni rodzice, przerażeni babcia i dziadek schyleni nad dwoma łóżeczkami przeżywali kolejną tragedię. Czyżby dzieci uratowane przed śmiercią na syberyjskim mrozie, miały umrzeć bez wyraźnej przyczyny?
Ojciec szybko zaprzągł konia i pogonił w kierunku Stołpiec. Pusty wóz kiwał się i podskakiwał na nierównościach drogi. Ten sam lekarz przyjechał ponownie, zbadał jeszcze raz Edka i przerażonym rodzicom oraz dziadkom spokojnie oświadczył, że się poprzednio pomylił, że to nie brzuszek, ale dyfteryt i na ratunek starszego synka jest już za późno.
Jednocześnie pocieszył, że istnieje szansa uratowania młodszego. U niego choroba dopiero się zaczyna. Rodzice dobrze zrobili przywożąc go po raz drugi. Gdyby spóźnili się o kilka godzin, to mieliby jednocześnie dwa pogrzeby. Tak będzie tylko jeden. Dostałem właściwe leki. Zostałem uratowany.

Brak komentarzy: