niedziela, 10 grudnia 2006

Jakub Kołas: "Nowa Ziemia"

Zenon Ciechanowicz: Zenon Ciechanowicz: Fragment mego tłumaczenia poematu „Nowa ziemia” Jakuba Kołasa. Jakub Kołas to znany białoruski białoruski poeta, który urodził się w Okińczycach - tej samej wiosce, gdzie mieszkała rodzina Ciechanowiczów. Zarówno mój ojciec, jak i dziadek znali go dość dobrze. Żył on w tym samym okresie, co i mój dziadek, bo w latach 1882 – 1956. Być może poeta nie będzie miał pretensji o amatorski przekład, chociażby z tego powodu, że urodziliśmy się w tej samej wsi.




I Posada leśnika
Zakątek mój kochany, miły!
Zapomnieć cię ja nie mam siły!
Nie jeden raz, zmęczony drogą,
Wspominam wiosnę mą ubogą,
Do ciebie myśli me wracają
Z tobą chętniej odpoczywają.
I pragnę zawsze wtedy bardzo
Przeżyć z tobą znowu wszystko
Przejść ponownie i
dróg kamienie zebrać tamte,
Co zniszczyły siły młode,
-Powrócić tu do wiosny swej.



Wiosno, wiosno! Czekam cię!
Czy zechcesz jeszcze ogrzać mnie,
Z radością spotkam twe przybycie
Zostawię w sercu twoje tchnienie.
Już się nie cofnie tamta fala,
Co rzeką w dal szybko odpływa.
Ogrzana słońcem uniesie parą,
ysoko w niebie zostanie chmurą,
Być może znów na rzekę spadnie -
A jak to będzie, nikt nie zgadnie,
Czy krople znów zasilą falę,
Czy krążyć zechcą mgiełką szarą.
Być może będą kiedyś jeszcze,
Białym śniegiem, albo deszczem?
Choć chcę cię spotkać, wiosno młoda,
Nie wrócisz znów, jak tamta fala!
Jak teraz znowu tu przede mną
Młodości mojej kątek piękny,
Gdzie się strumyk wije szybki,
Z sosenkami szumią świerki,
Przytulone ponad wodą,
Jak kawaler z panną młodą.
Znów widzę las przy swojej chacie,
Tamte dziewczyny wesołe przecie,
Śpiewały pieśni zgranym chórem,
Wracając z pracy późno borem.
Leciały rosą głosy cudne,
Pełne radości piosnki wolne,
Pagórki echem odpowiadały,
Radość dziewczęcą pomnażały.
Wiekowe świerki, stare sosny
Słyszały głosy młode, radosne,
W milczeniu stały zamyślone
A ponad tym, cichutkim szumem
Wieczorem niosła się modlitwa
Dalej i wyżej, taka szczęśliwa.
Tuż przy osadzie leśnikowej
Wygięty łukiem, jak podkowa,
Las stary rzucał cienie mroczne,
Tam świerk się splótł z osiką mocno
I dęby rosły razem jeszcze,
A jodły stały niby krzyże,
W niebie wysoko odbijały
Być może razem coś szeptały.
Zawsze smutne, niby wdowy,
Samotne często zostawały
Ze smutkiem wokół spoglądały
Zamyślone ichnie głowy!
Las nasuwał, rozstępował,
Zieloną łąką się rozdzielał;
A najpiękniej było przecież
Przy siedlisku tamtym w lecie
Gdy pachniało leśne kwiecie.
Tam na dole las pstrokaty
Zieloniutkie odział szaty:
Czeremcha, łoza i kruszyna,
Trochę olszyn i jarzębina.
Spojrzysz czasem tam nieśmiało
Na tych gałęzi ścianę żywą
I pomyślisz, że w gęstwinie
Ptak i mysz na zawsze zginie.
Strumyk tu wypływał z lasu
Szemrał cicho, bez hałasu;
Brzegi mu obrosły trawą,
Młodą łozą, wierzbą starą
W cieniu coś szeptały fale
Płynęły łąką gdzieś wytrwale;
Potem dalej, tam gdzie trzciny,
Skrętów parę znów robiły
I do Niemna się spieszyły.
Daleko hen, zielona łąka
Aż do Niemna się rozciąga
Niby obrus równa, piękna
Za chatą zaraz się zaczyna
Równina nasza ukwiecona,
Trawą gęstą zarośnięta,
Co na słońcu lśni, faluje
Blaskiem pięknym. Tak na polu
Pędy żyta chylą łatwo,
Gdy ich głaszcze ręką dziatwa
Uśmiech miły mu wysyła,
Jakby z wiatrem go pieściła,
Od niego też się chylą trawy,
Bo i dla nich jest łaskawy.
Po łące i trawie niosą się fale
Jedna za drugą ciągle, wytrwale.
Kwiatki szepczą coś miedzy sobą
I jak dziewczyny, rozejść nie mogą.
Łąko szeroko! Jesteś jak żywa
Światłem słonecznym cała zalana
Stoisz znowu przed moimi oczyma,
Tak jak ojczyzna smutna i miła,
Nasz mały zakątek swojski i cichy
Niby firanką jakąś spowity,
Niby błękit dymu letniego
Pragnie osłonić coś bardzo drogiego.
Chociaż niewolą jestem zmęczony,
Z brzegiem najmilszym już rozłączony,
Lecz dusza moja wesoło raduje,
Gdy przed oczyma w myślach staje
Łąka daleka i brzeg ukochany,
I ty wijący się Niemen srebrny,
Tam, gdzie dębów zwarte szeregi
Stoją przy wodzie, na krętym brzegu,
Żyjąc najpewniej sprawami dawnymi,
Patrzą spokojnie dziuplami groźnymi
Jedynie tu, w ich cieniu chłodnym
W największy żar, latem upalnym,
Od kosy ciężkiej znów odpoczniesz
Kłopoty i myśli im zostawisz,
A w końcu uśniesz mocno, słodko.
Tu miły chłodek, liści cień
I trele ptaków cały dzień.
Być może to nie żaden śpiew,
A tylko ich radosny śmiech.
Mają bociany gniazda na dębie
Wysoko tam, gdzie nikt nie sięgnie.
Dorosłe klekoczą sobie radośnie,
Czekają, kiedy ich dzieci podrosną,
A młode dziobki do góry podnoszą
I o jedzenie bez przerwy proszą.
Kiedy więcej sił im przybędzie
Zechcą latać daleko i wszędzie;
Na razie skrzydła tylko prostują,
Później ciekawe gdzieś poszybują,
Już się do góry trochę unoszą,
Łapią powietrze, mocno wachlują
I niezgrabnymi jeszcze nogami
Tańczą śmiesznie ponad dębami.
Wróble i szpaki obok gnieździły,
Być może boćków mocno lubiły;
Szczebiot radosny daleko płynie,
Milknie dopiero o późnej godzinie.
W dębach krzyczą siwe gawronki
I gwizd dolatuje z zielonej łąki.
Jastrząb w niebie wysoko szybuje,
Smutek jakiś za sobą zostawia.
Łąko szeroko! Jesteś jak żywa,
Okryła cię gęsta trawa, murawa.
Stoisz zielona nadal przede mną
I promieniujesz dziwnym pięknem!
Jak staruszki, drobne miłe,
Których starość odmieniła,
Co się zakrada cicho w nocy,
Kiedy sen zamyka oczy,
Pozbawia piękna i radości
Zabiera dziarskość młodości.
Zostają niczyje, samotne potem,
Pod starym, pochyłym płotem
Nie potrzebne są teraz nikomu,
Nikt nie zabierze staruszek do domu.
Tak obok chaty, gdzie gęsty sad
Niby zepchnięte w daleki kąt
Stały dwie wierzby skromne stare,
A wokół rosły drzewka młode,
Na świat patrzyły radosne, dumne.
W gąszczu jeszcze pod parkanem,
Rosła sobie gruszka cienka;
Wyżej niby dumne wały
Gęste wiśnie rzędem stały.
Sad na prawdę był nie wielki:
Dwie jarzębiny i trzy dziczki,
A przy wierzbach młoda lipka,
Niczym luba, mała wnuczka.
To tam wesoły i jakże miły,
Miodu zapach się rozpływał!
Pszczoły tam szumiały przecie,
Rosło wokół śliczne kwiecie,
Szczęście i radość miały blisko,
Od świtu mknęły nad łąką nisko.
Czasami latem, podczas pracy
Okrzyk rozlegał się wesoły:
- Ojcze, wujku! Wyszły pszczoły!
Na wiśnię usiąść chyba zechcą!
Szybko rzucali chłopi pracę,
Koszenie łąki gdzieś nad rzekę,
Do roju biegli dziarsko żwawo,
By nie poleciał gdzieś daleko.
Obok stodoły, tuż przy sadzie
Leżą w szopie inne narzędzia:
Wóz, obręcze, oporządzenie,
Stare koła, osie i sanie
Na pszczoły ule całkiem nowe
Niektóre jeszcze nie skończone;
Klamoty stare, trochę złomu,
Jakaś beczka, najwięcej chłamu,
Ukryte wszystko od słońca i deszczu,
Rzeczy różne potrzebne jeszcze!
Słomiany dach starej stodoły
Z nadmiaru lat już posiwiały:
Słoma wisi, jak długie pejsy
Rozdmuchują wciąż ją wiatry,
Czasami chłopcy go tarmoszą
Nawet po dachu ich diabli noszą.
Niby się bawią, ale i broją.
W pajęczynie, hen wysoko
Kłosek pusty, jak sierotka
W ciszy sobie bujał się lekko;
Może tam się znalazł dawno
Bóg wie o tym tylko jeden!
Był tam jeszcze bardzo stary
Chlewek niski, całkiem mały,
Ze strzechą zgniłą, jakiś wklęsły,
Ledwo się trzymał, jak na płocie
Garnek stuknięty pogrzebaczem.
Stary, nadgryziony insektami,
Pochylony na bok wiatrami,
Jak nędzny dziad wyglądał,
Jak stary zgnębiony żebrak;
A z boku, w polu, całkiem blisko
Przycupnęła samotna piwniczka,
Pochylona, gorzka sierotka,
O ziemię strzechą oparła.
W głębi podwórza chata stała
I dość porządnie wyglądała,
Wśród zaniedbanej zabudowy,
Niby szlachcianka zaściankowa,
W dzień świąteczny przy kościele
Lekko unosząc padół sukni
Spaceruje dumna z parasolem,
Spódnicą kręci jak ogonem,
Kurz i piasek ze ścieżki zmiata,
W oczy chłopcom wciąż zagląda.
Za chatą się zaczyna pole,
Pięknie tam żyto kołysze,
Dalej owies, jęczmień, gryka, -
Przytulne, miłe gniazdko!..
Kochany kątek, łąki, źródła!
Już teraz tutaj jestem obcy.
Las mej młodości, dawne niwy,
Lecz ludzie żyją całkiem inne.
Smutek wypełnia duszę moją,
Młodości lata już nie wrócą.
Minęły me szczęśliwe dni, -
Minęła wiosna młoda!
Więc odsłonimy czasu szatę
I obejrzymy starą chatę;
Michasia i Antosia poznamy,
Jak im się powodziło i jak żyli.

II Poranek w niedzielę
Świąteczny dzionek. Już od rana
Bliny się pieką na śniadanie
Obok pieca z czepiołą w dłoniach
Stała matka... a tuż przy nogach
Kręciły się dzieci i przeszkadzały
Chociaż się śmiały, albo śpiewały.
Taboret swoje zajął już miejsce,
Dzieża stanęła na nim z ciastem,
Chochla tam mieszała śmiało
I na patelnię ciasto rzucała.
Patelnia zawsze głośno piszczała
Kiedy się ciasto w niej rozpływało
I do piekielnego żaru trafiało;
Był to odgłos znany i bliski
Tak powstawały nasze przysmaki
Bliny, przecież takie pulchniutkie
Chociaż gorące, ale milutkie,
Ręką mateczki rzucane wysoko,
Chłopców zawsze spostrzegło oko,
W locie łatwo któryś go złapał
I zawzięcie tłuszczem smarował.
W misce obok różne przyprawki
Stały dla naszej wieraszczaki –
Cebula, pieprz i liść bobkowy
Do tego grube kęsy słoniny,
Mąka i kwas – wszystkie przyprawy,
Śniadanie zawsze jest bardzo ciekawe;
Dla dzieci wtedy największe święto,
Gdy się najedzą i czują się syto.
Patelnia, dzwoniąca na przypiecku,
Jest bardzo kochana, sercu bliska,
Tak się tworzy nastrój radosny.
Śpiew niezwykły i świąteczny,
Serca ich pieścił i czujne uszy
Szczęściem wypełniał duszę,
Taki przyjemny i szczęśliwy,
Ach jaki miły i wyjątkowy,
Rozpływał się po całym ciele,
Wyciągał szybko dzieci z pościeli.
Nie bez powodu czasami stryjek,
Wcale nie łapał się za kijek,
Kiedy ze snu do krów budził
Po przypiecku patelnią bębnił.
Teraz byli zajęci śniadaniem,
Najmilszym dziecinnym zajęciem.
Któryś wokół chaty biegał –
Kijem długim kury ganiał.
Już się grzebały jak jakieś prosiaczki
W piasku nasze małe siostrzyczki.
Oleś przy ruczaju sobie chodził,
Który z lasu szemrząc wypływał,
Potem chatę łukiem omijał.
Chodził, gwizdał razem z ptakami,
Napełniał kubek swój jagodami.
Wszyscy wyszli teraz z chaty
Każdy swoim już był zajęty:
Michał poszedł do lasu wcześnie
By wykonać obchód jak zwykle;
Antoś nie umiał wylegiwać się długo,
Taka możliwość zdarzała się rzadko,
Dzień świąteczny, czy chwila wolna
Na cały tydzień godzina jedna,
Szedł nad Niemen, nad jego wody –
Rybakiem Antoś został od młodu,
Był z niego również pilny robotnik:
Krów wypasaniem zajął się Władek,
Po cudzych łąkach ganiał wiadomo,
Matka z dziećmi zostawała w domu.
Kobiety robota, to krzątanina,
Ciągle ta sama i odwieczna,
Jeśli nie w polu, to obok pieca
Nie będzie temu nigdy końca.
Gdy jedno zakończysz,
To drugie zaczynasz,
Nie znajdziesz chwili takiej wolnej,
By ręce złożyć w końcu spokojnie -
Taki już jest życie kobiece!
Teraz też: przymknęła piec
Domową pracę należy odłożyć -
Zielska znowu trzeba narwać:
Drugi raz chcą świnie jeść.
Diabeł Józka nosi gdzieś
Jeszcze mały, całkiem głupi
Pod nogami stale kręci,
Lub jak ogon z tyłu wlecze
Zawsze i wciąż, zawadza w pracy
Jeszcze do tego szarpie wciąż nerwy,
Czy wreszcie będzie dzień spokojny.
Słońce do góry wysoko weszło
Na liściach rosę do cna osuszyło
Chmury na niebie codzienne takie
Płyną jak gąski młode i szybkie,
W szeregu równym ponad łąkami,
Nad lasem młodym i nad polami.
A ten wiaterek taki swawolny
Układa grzywkę trawce zielonej.
W sadzie żartuje już z jarzębiną,
Jak chłopiec – golec z dziewczyną.
Potem włosy zielonym strzechom
Rozwiewa w lesie ze śmiechem.
A osiki, z okrągłymi czubami,
Swymi zajęte są nowinami.
Dyskutują uparcie albo żartują,
Nawet liście już się im trzesą. -
Taki zwyczaj widocznie mają.
Matka wraca wnet z ogrodu.
- Oleś, synku... krówki idą!
Idź tam szybciej, otwórz bramy
By nie tłukły swymi łbami.
Może lepiej pójdę sama!
Dokąd Józek, tyś bez głowy?
Przecież, od rzeki idą krowy.
Pierwsza kroczy tam Krasula,
Za nią Łysa, potem - Rogala,
Już od zimy są cielaczki,
Idą zgodnie, jak kumoszki;
Z boku czmycha byk Mikita,
Ogonem kręci ten bandyta.
Chmary owadów, całym rojem
Latają, kręcą się nad bydłem
Huczą drapieżnie, gryzą boląco,
Nawet pokrzywa nie taka piekąca.
Krowom wytchnienia wcale nie dają.
Krowy są złe. Już uciekają.
Teraz nawzajem bodą rogami,
Głośno tupoczą ciężkimi nogami;
Pastuch krzyczy, batem zacina,
Chmarę maszkary głośno przeklina;
Na obrzydlistwo nie ma porządku,
Złości się sam i złości stadko.
Krowy pragną być już w chlewach,
Lecz powstaje zator we wrotach
- Dokąd, Pończoszka, wstrętny czart?!
Krzycz Uładzia, gwiżdże bat,
(Łysą przezywali Pończoszką).
Jak na złość, pcha się Rorata,
Cieliczkę rogiem już dziabnęła,
Aż tamta biedna ciężko jęknęła.
Hałas szczeka gdzieś za płotem
Już samodzielnie zaczął robotę,
Znalazł powód i niespodzianie
Jeszcze powiększył zamieszanie,
Złapał Mikitę za ogon długi
Szum i hałas tu już wielki.
Tańczyli razem, choć bez muzyki.
Gdy się znalazło w chlewie stadko,
Wziął się Uładzio też za oładki,
Lecz najpierw szurgnął onuce i łapcie
Na środek podwórka, w piasek gorący;
Matka od razu je stamtąd zabrała,
Ale synkowi nic nie powiedziała,
Sama w strumyku też opłukała
I do suszenia na słup odłożyła.
- Idzie stryjek! – Dzieci krzyknęły,
Rzuciły to, co w rękach trzymały.
Biegną żwawo, radośnie się śmieją,
Nawet włosy im się chwieją.
- Stryjku, stryjeczku, mój najdroższy!
Nasyp nam jagód, chociaż troszkę!
- Mnie daj rózgę! – Nam po wędce! –
Krzyczą głośno mali utrapieńce,
Biegną, wrzeszczą, klaszczą w dłonie,
A stryjek wolno schodzi z kładki,
Idzie bez czapki, nosem kręci,
Mocno, pewnie odmawia pacierz.
W takiej sprawie żartów nie ma,
Więc nie przeszkadzajcie teraz jemu.
Dzieci milkną, nic nie mówią:
Niech się skończy już rozmowa
Wuja Antosia ze świętymi, -
Porozmawia wtedy z nimi.
Lecz zanim skończy on modlitwę,
W Świerżniu będziesz na piechotę:
Psalmów powie pół dziesiątka,
Głośno, wyraźnie, nigdy nie jąka.
Diakon nawet tak nie potrafił.
Dokładnie chyba kroki liczył,
Kończył modlitwę zawsze przed domem,
Bo w domu, o tym przecież wiadomo,
Nie da się modlić tak, jak trzeba:
Tutaj każdy pretekst od nieba,
Od Boga myśli łatwo odciąga,
I w modlitwie zawsze przeszkadza,
Więc się nie modlisz, tylko grzeszysz,
Diabła łysego najpewniej cieszysz.
Zaledwie stryjek na podwórku wstąpił,
Pięścią sam sobie w piersi walnął,
Trzy razy się żegnał, jeszcze westchnął
Dopiero czapkę na głowę włożył.
A kiedy z wędkami zrobił porządek
Zapytał się chłopców, czy najedli oładek,
Żartował stryjek wciąż z maluchami
Do chaty się kierował razem z nimi,
Odpowiadając nic nie mówili,
Ale na pokaz po brzuchach bębnili.
- Tak, mój bracie! – mówił stryjek:-
Był już szczupak – wszystkim ojciec,
Takiego się zapomnieć nie da,
Połamał wędkę – nowa bieda.
Podciąłem jego nawet pewnie.
„Pomyślałem – zdobycz znowu piękna!”
Pociągnąłem mocniej – wygiął wędzisko
Był już przy mnie bardzo blisko!
Gruby taki, jak dobry wieprz
Rób ty bracie z nim, co chcesz
Długi, niby z cepa bijak,
Na pół puda, tłusty szczupak
Lecz się zerwał. Taki wstrętny.
Tak mnie wymęczył, taki ohydny.
Cały pysk już z wody wyszedł,
Niby żmija na mnie patrzył,
Był tak blisko! Bierz rękoma!
Ale, bracie, tak się szarpnął
Zniszczył wszystko – wędkę, haczyk!
Poszedł hulać mój szczupaczek!
Ja się tylko oblizałem!
- Wielka szkoda! Z hakiem, drutem?
Przecież zdechnie! – Co ty gadasz!
Szczupaka nie bierze żadna choroba!
Taki zawzięty – wyobraź sobie!
Połknąć potrafi i pięć haczyków
Zapytaj się o to nawet Janczurów:
On ich zbiera, jak jakieś orzechy,
Nie oszukają go te obżartuchy.
Mam, bracie, jednak taką nadzieję,
Że łobuz tamten na mnie nadzieje
Wtedy, brateńko, już nie spudłuję!
Czas na śniadanie, blisko południe
Ale z ojcem zawsze jest problem!
Do lasu najczęściej idzie rankiem,
I zawsze jak cukier w wodzie ginie:
Tak długo czekać każdemu zbrzydnie.
Czegoż w tym lesie można szukać?
Może pochwały chce się doczekać?
Najłatwiej znowu dostać naganę;
Nic nie pomoże mu żadne staranie
Możesz się starać, biegać możesz
Ale nagrody żadnej nie zaznasz.
Las zawsze był i lasem zostanie,
Tylko z nim bieda i utrapienie!
Nie ma dla niego niedzieli i święta –
Chodzi wciąż po nim, niby zaklęty;
Od snu odzwyczaił i od jedzenia,
Wysechł jak szczapa od tego chodzenia.
Czy inni też się tak poświęcali?
Antoś i matka Michała pytali.
Widać nie wiedzieli jeszcze tego,
Jak się zarabia na bochenek chleba.
Michał czasem nie wytrzymywał
I na ataki odszczekiwał:
Jakiż to sens był by i porządek,
Gdyby miał służyć na byle jak?
Przecież inni – na wszystko są zdolni:
Tak coś wymyślą i tak podjudzą –
Że pracować niechcący przymuszą.
Jeśli nie będziesz taki gorliwy,
To się staniesz całkiem leniwy
Jeśli o służbie myśleć przestaniesz, -
To coś złego w lesie napotkasz -
Pożary, wyręby i inne szkody –
W pracy nigdy nie masz wygody.
Jeśli dobrego sobie życzysz,
Pilnuj tego, u kogo siedzisz!
Twierdził Michał nieraz w złości:
- Milcz ty, jeśli chleb w domu gości!
Ojciec ze strzelbą za plecami
Wracał do domu chojniakami,
Szedł wolniutko i się nie spieszył,
Czasem stanął, wokół rozejrzał,
Słuchał uważnie wszystkie dźwięki,
Lasu szum i jego krzyki,
Powietrze wąchał, pełne żaru:
Broń nas Boże od pożaru!
Poprzez świerku gęste gałązki
Widać nie było żadnej chmurki,
Obłoki zebrały się tylko na wschodzie,
Cisza gościła w całej przyrodzie!
Pszczoły śmigały ponad świerkami,
Dzwoniły radośnie skrzydełkami,
Różne owady i małe muszki
Wydawały wesołe dźwięki,
Brzęczenie takie nie każdy usłyszy,
Do tego potrzebne są dobre uszy.
Tam, gdzie polanki małe i nagie
Skaczą koniki zielone, polne.
Postawisz nogę na takiej polance,
One przed tobą już czynią harce,
Skaczą lekko, prawie nad ziemią,
Niby na polu sieje ktoś ziarno.
Motyle barwą się wyróżniają,
Tańce najlepsze wyprawiają
Tak wywijają i tak się kręcą,
Że każdego zaciekawią.
Jeszcze piękniejsze są pajęczynki,
Na trawie zielonej, białe kilimki.
Jakieś cudowne tam mamy wykresy,
Dziwnych figur subtelne zarysy!
Tu wszystko się miesza i uzupełnia
Jedynie w lesie jest tyle piękna!
Wolnym krokiem, zawsze spokojnie,
Wracał zmęczony ojciec samotnie
Widząc jego sylwetkę znajomą,
Biegną dzieci wesoło z domu,
Ojca za bramą już spotykają
I oporządzenie mu zabierają.
Oleś - strzelbę, czapkę z godłem,
Dźwiga szczęśliwy z uśmiechem
(Do czapki się chował razem z uszami);
Kostek łapał torbę z frędzlami
I strażnika błyszczącą odznakę.
- Szybciej trochę, rejwach tu jaki! –
Głosił stryjek z nutką złości. –
Idą niby szlachta w gości!..

Brak komentarzy: