piątek, 8 grudnia 2006

2. Z carskiej gwardii do austriackiej niewoli

Od Zdjęcia rodzi...

Nadeszła jesień 1911 r. i rozpoczął się pobór. Całe tłumy młodych mężczyzn ustawiały się w kolejce przed kilkuosobową komisją, usadowioną za długim, drewnianym stołem. Znajdowali się tam umundurowani oficerowie carskiej armii i cywilni przedstawiciele władz. Był również lekarz. Jego rola sprowadzała się do stawiania każdemu poborowemu, wciąż tego samego, krótkiego pytania „zdarow?” po to, by w następnej chwili niezdecydowany chłop mógł się dowiedzieć, że jest zdrowy, a ponadto nadaje się do noszenia wojskowego munduru i długiego karabinu. Czasami niektórym zadawali pytania o poziom wykształcenia. Najczęściej chcieli wiedzieć, czy wystraszony, jąkający się kandydat na carskiego żołnierza potrafi czytać i pisać.

Krótkie pytania, niezdecydowane odpowiedzi oraz jednoznaczne orzeczenia komisji. Kolejka nieustannie posuwała się do przodu. Poborowy Antoni Ciechanowicz, który kilkadziesiąt minut wcześniej znajdował się daleko na końcu oczekujących, zbliżał się wyraźnie do przedstawicieli władz. Z woli komisji, na podstawie jej wyroku, można było ten okres spędzić w najbliższym garnizonie lub trafić w głąb Rosji, gdzie zima długa i mroźna, gdzie bezkresne stepy i nieprzebyte lasy.
Po upływie następnych minut ojciec stanął przed komisją i z niepokojem oczekiwał na werdykt, który miał zapaść za moment. Ten poborowy również usłyszał pierwsze pytania, udzielił pierwszych odpowiedzi. Skończyło się zadawanie pytań. Nastąpiła chwila denerwującej ciszy. Za moment zapadnie wyrok. Jej członkowie jeszcze uzgadniają coś między sobą, kiwają z aprobatą głowami, a następnie stwierdzają, że ten rekrut będzie służył bezpośrednio w Petersburgu, w jednym z gwardyjskich pułków. Do gwardyjskich pułków trafiali nieliczni poborowi, wyróżniający się z tłumów, posiadający najwyższe możliwe wykształcenie. Pozostali kandydaci na żołnierzy jak że często nawet nie znali liter, a czasami nie potrafili odróżnić prawej ręki od lewej. Pułki gwardyjskie to reprezentacyjne wojsko podległe bezpośrednio carowi. Narodowość żołnierzy nie miała żadnego znaczenia. Perspektywa służby w stolicy państwa, zwanej Wenecją Północy, w pięknym mieście znanym dotychczas jedynie ze słyszenia, było bez porównania przyjemniejsze niż w głębi Rosji. Ojciec z dumą podkreślał, iż wśród żołnierzy, których zdecydowaną większość stanowili Rosjanie, wyróżniał się wykształceniem i obyciem. Był niezłym strzelcem. Wobec powyższego przełożeni zaczęli dawać do zrozumienia, że chętnie skierują go do szkoły podoficerskiej. Taka wersją wiązania się z wojskiem, które nie było polskim, ojcu nie odpowiadała. Pragnął jak najszybciej zakończyć obowiązkową służbę i wrócić do domu. Zaczął symulować, udawał że coś mu dolega, boli. Kilkakrotnie otrzymywał zwolnienie od zajęć. Zrodziła się zachęta do dalszego kombinowania. Powstawały dodatkowe pomysły na wciąż nowe choroby i dolegliwości. Rozpoczęły się systematyczne wizyty w izbie chorych. Niestety, nie mogło to trwać w nieskończoność. Podczas kolejnej próby symulantki lekarz stwierdził krótko: „marsz w rotu[1]” i taką treść wpisał do blankietu zwolnienia lekarskiego. Od tego dnia, żadne pomysły dodatkowych chorób do głowy nie przychodziły. Skończyły się też propozycje skierowania na szkolenie na podoficera carskiej armii. Spokojnie mijały podobne do siebie kolejne tygodnie i miesiące. O szybkim powrocie do domu nie było nawet marzeń. Jeszcze długo będzie noszony na plecach mundur carskiej armii. Wiele miesięcy pozostanie do spędzenia w tamtym północnym mieście. Przed żołnierzami niejedno upalne lato, gdy słońce na krótko chowa się za horyzontem. Nadejdzie niejedna śnieżna zima, kiedy z kolei to samo słońce, po wyjątkowo długiej nocy, leniwie wtacza się na bezchmurne niebo. Płynie następnie nisko nad zamrożoną białą ziemią, tak jakby nie miało siły wejść wyżej i po niedługim czasie opada jeszcze bardziej. Już tylko ostatnie promienie dużej, czerwonej tarczy, schowanej do połowy, jak by na pożegnanie, oświetlają wyższe budynki, wieże cerkiewne i kościelne. Za chwilę nad miastem ponownie zapada gwiaździsta, mroźna noc. Latem czas leciał szybciej. Szybko mijały ciepłe, słoneczne dnie. Tygodnie wydawały się krótsze. Wreszcie żołnierze rozpoczęli liczenie nie tych długich miesięcy, które upłynęły od początku służby, ale tych, które oddzielały od dnia powrotu do stron ojczystych. Służba nie mogła trwać wiecznie. Podrastały młodsze roczniki. Należało im zwolnić miejsce w koszarach. Ci, co odsłużyli, zawsze jesienią wracali do domów. Do jesieni zostawało jednak kilka miesięcy i żołnierzy ostatniego rocznika czekały kolejne tygodnie letnich poligonów[2]. Zgodnie z wieloletnią tradycją, latem cała dywizja wyjeżdżała w okolice miasta Carskie Sioło[3], leżące na trasie z Petersburga do Moskwy. Tam odbywały się ćwiczenia i manewry w których brały udział wszystkie rodzaje wojsk. Ostatni wyjazd na poligon przyjęto z ulgą. Pod koniec lata będzie powrót do koszar, a następnie, na początku jesieni, nastąpi pożegnanie z pułkiem i powrót do domu. Zajęcia przebiegały spokojnie. Niektórzy oficerowie wyprowadzali żołnierzy w pole lub do lasu, dalej od wyższych dowódców. Tam spędzali czas na pogawędkach i wyczekiwaniu na obiad. Takiego komandira roty[4] miał również ojciec. Oficer ten wyraźnie omijał obowiązujące regulaminy. Uczestniczył on w wojnie japońskiej i twierdził, że musztra żołnierzy z okresu pokoju nie przydała się na nic. Wojna dyktowała swoje prawa. Komu była sądzona śmierć, ten zginął. Ci, co mieli zostać przy życiu, przeżyli. Przekonywał też żołnierzy wielokrotnie, że w najbliższych latach żadnej wojny nie będzie i najstarsze roczniki jesienią wrócą do domów. Zapewniał, że tą samą metodą rozpocznie szkolenie kolejnych rekrutów. Na zakończenie poligonowych ćwiczeń pułki piechoty ustawiano do odparcia symbolicznego ataku kawalerii. Było to ostatnie ćwiczenie z udziałem wszystkich żołnierzy. W poprzek ogromnego pola, w długim niekończącym się szeregu, stawali piechotincy [5]. Jeden od drugiego w odległości kilku metrów. Byli zwróceni twarzą w tą stronę, gdzie szeroka i długa równina poligonu graniczyła z zielonym lasem. Na jego skraju w cieniu wysokich drzew ukryli się kawalerzyści. Za chwilę wyruszą do ataku. Celem natarcia będzie długi szereg broniącej się piechoty. Stał tam również nasz ojciec, ubrany w polowy mundur żołnierza rosyjskiej armii. Podobnie jak pozostali koledzy z roty, miał na plecach ciężki karabin, a w rękach długą pikę, służącą do powstrzymania rozpędzonych koni lub strącania na ziemię wrogich kawalerzystów. Żołnierzy uczono, że tak będzie na wojnie. Nikt jednak o niej nie myślał, a tym bardziej nie przeczuwał, iż wkrótce wybuchnie. Żołnierze byli przekonani, że są to zbędne ćwiczenia, że nigdy nie zajdzie potrzeba mocnego wbijania w ziemię tylnego końca długiej piki po to, by jej stalowym ostrzem uniesionym skośnie do góry przebić piersi jakiegoś obcego jeźdźca, mknącego na spienionym koniu. Myśli leciały do dalekich rodzinnych domów, do sylwetek oraz twarzy osób najbliższych. Głośna komenda przekazywana wzdłuż szeregu nakazała przygotować się do odparcia ataku. Skończyły się marzenia, wróciło się do rzeczywistości. Rozpoczęcie ataku i zbliżanie się nacierającej kawalerii sygnalizowała daleka chmura szarego pyłu. Rozrastała się ona i powiększała z każdą chwilą. Nasilał się tętent kopyt zagłuszany wrzaskiem kawalerzystów wymachujących obnażonymi szablami. Wysoko nad głowami jeźdźców błyskały jaskrawo słoneczne promienie odbite od stalowych, wypolerowanych płaszczyzn. Powiększały się sylwetki przygiętych jeźdźców, kołyszących się rytmicznie w siodłach na rozpędzonych koniach, które wyrywały się do przodu wyciągnięte nad ziemią w szaleńczym galopie. Koni, pędzących z ogromną prędkością, nikt nie powstrzymywał. Raczej tworzyła się sytuacja odwrotna. Przepełnieni entuzjazmem kawalerzyści ścigali się między sobą. Każdy pragnął znaleźć się na czele galopujących. Rywalizacja kawalerzystów przenosiła się na konie. Ożywały w nich dawne instynkty wolnych tabunów przemierzających bezkresne stepy. Szeroki łańcuch koni i uniesionych w strzemionach, wiwatujących jeźdźców w zawrotnym tempie zbliżał się do nieruchomych żołnierzy piechoty potulnie stojących w równym, długim szeregu. Piechotincy bali się. Bał się każdy. Ojciec powtarzał to zawsze. Nie miało żadnego znaczenia, czy ktoś w tym szeregu stał po raz pierwszy, czy kolejny raz słyszał głuchy tętent kopyt i coraz wyraźniej widział nadciągające konie i jeźdźców. Setki par wystraszonych oczu milczącego szeregu piechoty z przerażeniem wpatrywało się w coraz wyraźniejsze, wyciągnięte do przodu kołyszące się końskie pyski, błyskające w słońcu szable i kopyta z ogromną siłą uderzające w ziemię, wyrzucające jej grudy daleko do tyłu. Kopyta...kończące smukłe nogi wyrastające z muskularnych przodów. Kopyta... nie mające żadnej litości. Kopyta... gotowe stratować każdego śmiałka stojącego na drodze... Twarde kopyta... zakończone stalowymi podkowami. Odległość gwałtownie malała. Naszybciej ubywały ostatnie metry. Drżała głucho ziemia i wydawało się, że galopujący tabun gwałtownie, samorzutnie przyśpiesza świadomie zwiększając tempo natarcia. Odnosiło się wrażenie, że konie pragną zmiażdżyć i wdeptać w ziemię drobne, szare postacie, które chyba przez przypadek znalazły się na drodze. Nieruchome postacie nadal stały bezczynnie. Kazano im tak trwać i rozkaz wykonywali. Tak samo staliby w warunkach wojny, kiedy faktycznym celem nacierających kawalerzystów byłoby zadanie broniącym się piechurom miażdżącego, niszczącego ciosu. Ilu by z nich przeżyło, a ilu zginęło stratowanych kopytami lub rozciętych szablami? W pewnym momencie postronny obserwator bezwolnie zamknie oczy i odwróci głowę, aby nie widzieć strasznych skutków nieuchronnego zderzenia. Gdyby po chwili spojrzał ponownie w poprzednim kierunku, to ujrzałby kawalerzystów zwalniających konie za plecami piechurów. Długi szereg piechoty w dalszym ciągu pozostawał w poprzednim miejscu. Jego koniec nadal ginął z oczu za pierwszym, niedużym wzgórzem. Piechotincy nadal pozostawali w bezruchu, niby sparaliżowani, jakby nie wierzyli, że już po wszystkim, że nic się nie stało. W jaki sposób się rozminęli? Czyżby konie przefrunęły górą? To był moment. To była ta sekunda, gdy nasz obserwator nie wytrzymał nerwowo i zamknął oczy. Piechurzy w ostatniej chwili zrobili przejścia w swoim szyku, rozrzedzili szereg. Każdy co trzeci żołnierz pozostał nieruchomy, a sąsiedzi z prawej i lewej strony szybko zajęli miejsca przed nim i za nim. Kawalerzyści mieli trafić w utworzone przerwy. Widocznie trafiali. Często ojciec wspominał również cara Rosji, Nikołaja II. Nie jestem w stanie oddać słowami jego oburzenia, gdy opowiadał o tych, którzy w wyniku rewolucji październikowej dorwali się do władzy, aresztowali, a następnie bestialsko zamordowali całą carską rodzinę. Twierdził, że trudno było obarczyć cara całą odpowiedzialnością za ogrom nieszczęść, które spadły na tamten kraj. Ciągle powtarzał, że zamordowano bezbronne kobiety, tj. żonę cara i córki, które nie miały żadnego wpływu ani na metody rządzenia, ani na decyzje polityczne. Wina ich polegała jedynie na tym, że wywodziły się z carskiej rodziny i stanowiły przedłużenie rodu. Od rdzennych Rosjan ojciec dokładnie wiedział o przebiegu tamtego mordu, ze szczegółami powtarzał fakty, które przestały być tajemnicą dopiero w ostatnich latach. Z opowieści wynikało, że do cara można było mieć pretensje jedynie za to, że mało energiczne kierował życiem gospodarczym i politycznym. On nie rządził, ważnych decyzji nie podejmował. Był figurą na tronie. Nawet na ćwiczeniach, na letnim poligonie, będąc głównodowodzącym, nie wykazywał energii oczekiwanej w takim momencie. Żołnierze gwardyjskich pułków mogli widzieć i słyszeć go z dość bliskiej odległości. Witał się z nimi zawsze tymi samymi słowami: „Zdrawstwujtie daragije ... (w tym przypadku) - izmajławcy” i „spasibo wam, daragije izmajławcy.

Brak komentarzy: